Zanim zostałam matką, wydawało mi się, że największe wyzwanie to przetrwać ciążę i poród. A reszta? Myślałam, że gdy na świecie pojawi się dziecko, to będzie już z górki. Ja nadal będę tą samą osobą co wcześniej, nadal będę robić wszystko to, co do tej pory robiłam, wciąż będę mieć tyle czasu dla siebie, a dziecko jakoś samo się wychowa mieszkając z nami. O jakże się myliłam…
O ile Marysia była mało „wymagającym” dzieckiem i dobrze znosiła chwilowe zniknięcie mamy z zasięgu jej wzroku, tak Janek gdy tylko skończył trzy miesiące okazał się niezłym histerykiem, gdy mama próbowała odejść od niego choćby na dwa kroki. Stwierdził, a właściwie zarządził, że mama powinna ciągle nosić go na rękach, powinna być przy nim dwadzieścia cztery godziny na dobę, a każde wyjście choćby do toalety bez „mami synka” nie wchodziło w grę. Teraz już wiecie czemu nazywam go królewiczem?
Jak na matkę przystało zaczęłam się tym martwić, obawiałam się, że będzie wiecznie przyklejony do mojej spódnicy, czego chciałabym z pewnością uniknąć. Na pomoc przyszła mi ’pewna rada’, która na początku mnie przeraziła, biorąc pod uwagę paromiesięczne dziecko, ale po spokojnym przemyśleniu dała nadzieję na wyjście z sytuacji. „Trzeba spróbować powoli odseparować synka od siebie” – słyszałam. Oczywiście nie jakimiś drastycznymi metodami typu – uciec z domu (choć chwilami, wierzcie mi, miałam taką ochotę po kolejnym dniu histerii królewicza), ale jakieś drobne wyjścia na chwilę do sklepu, wieczory tylko z tatą (no mama mogła chwilę odsapnąć). Przebywanie w coraz większym gronie innych bliskich osób i oswajanie się z nimi, zaczęły sprawiać, że widać było poprawę. Co prawda, zdarzają się jeszcze nie raz histerie, ale już sporadyczne, a mama mając możliwość odsapnięcia, daje radę już z większym spokojem opanować sytuację, przytulając swojego pana 🙂 

Przebywanie ze sobą dwadzieścia cztery godziny na dobę nikomu dobrze nie służy. To tak jakby tyle poświęcić na pracę, być w ciągłym skupieniu, ciągle na pełnych obrotach i bez żadnego dnia przerwy. Nawet najwytrwalsi, wierzcie mi, nie podołają i będą w końcu potrzebować dnia urlopu… Gdy więc nadarzyła się okazja, żeby wybrać się na krótką, parodniową wycieczkę, samolubna mama (czytaj JA) postanowiła z niej skorzystać i odpocząć parę dni od swojego królewicza…
Takim oto sposobem, mama i Marysia pakują walizki, a tata z babcią szykują się na szkołę przetrwania z Jankiem. Jaki będzie finał tego naszego zrywu? Wkrótce się okaże…

A poniżej zostawiamy Wam trochę fotek Marysi z rodzinką 🙂